Lasy wierchomlańskie

Jeden z niewielu zakątków w Beskidzie Sądeckim, gdzie zachowała się dziewicza przyroda.

 

 

Wilki wyją gdy są samotne ....

 

 

.... i czasami do księżyca

 

 

Historie o wilkołakach od dawna fascynowały ludzi

 

 

 

Wilk

 

Niewiele jest zakątków w Beskidzie Sądeckim nie spenetrowanych dotąd przez turystów i posiadających znamiona tajemniczości. Do niedawna jednym z takich romantycznych miejsc była Wierchomla Mała. Jednak masowy najazd narciarzy po wybudowaniu stacji narciarskiej sprawił, że miejscowość ta straciła coś, co wyczuwało się jeszcze do niedawna, wędrując szlakiem pomiędzy uśpionymi domostwami tej jak się wydawało zapomnianej przez Boga i ludzi wioseczki.

Na szczęście zapomniano o dolinie potoku Wierchomlanki, ciągnącej się od mostku przy skręcie na Małą Wierchomlę aż niemalże do czerwonego szlaku prowadzącego z Krynicy do Rytra. Dolina ta, swoim urokiem dorównująca dolinie rzeki Roztoczanki, w przeciwieństwie do tej ostatniej rzadko odwiedzana jest przez turystów. Czasami tylko jakiś przybysz czy też kierowca udający się do stacji narciarskiej pomyli drogę i zapędzi się kilkaset metrów dalej, po czym jakby czymś przestraszony pośpiesznie zawraca, zadowolony że odnalazł właściwą drogę.

 

Wejścia do tej pięknej doliny strzeże kapliczka - głaz postawiona jeszcze przed "Wiosną Ludów" w Europie. Pokolenia robotników leśnych - wozaków i drwali, ściągało przed nią czapki i chwaliło imię Pana Boga, udając się do pracy w lesie, będącej dla nich jedynym źródłem utrzymania. W okresie powojennym zbudowano mostki i umocniono drogę prowadzącą jakby się mogło zdawać do nikąd. Gdy nastawała pora tzw. "sadzonek" i pielęgnacji lasu, do pracy najmowano zwiększoną liczbę ludzi, najczęściej chłopów z sąsiednich miejscowości, którzy zazwyczaj nie wracali do domu na noc, lecz nocowali w wybudowanych barakach. Panowały tam spartańskie warunki i przeważnie roiło się od wszy i innego paskudztwa.

Do dziś pamiętam jednego z owych ludzi, którzy poświęcili pracy w lesie całe swoje życie. Misiu - bo tak go zwano - miał 2 ubrania: jedno "kościelne", drugie do "roboty" - służbowe, zielone. W tym oto zielonym ubraniu i z siekierką w ręku go zapamiętałem, kiedy auto przywoziło go na niedzielę do domu, a ja jako mały chłopiec zaglądałem do szoferki poprzez uchyloną szybę.

 

Po latach wróciłem do rodzinnej miejscowości. Nie wiem dlaczego, ale przypomniałem sobie o "Misiu", który już - jak mi powiedziano - dawno odszedł pielęgnować "niebieskie" lasy. Pomyślałem, że jeśli udam się do miejsc, w których spędził on większość swego życia, uchwycę resztki atmosfery minionych lat i poczuję się na chwilę jak wtedy, kiedy "Misiu" schodził po drabince z samochodu.

 

Minąwszy kapliczkę poruszałem się w górę rzeki Wierchomlanki, w koło nie było żywego ducha, albo tak mi się wydawało. Droga wiła się wzdłuż doliny przechodząc raz na lewy raz na prawy brzeg potoku. Z prawej i z lewej strony dochodzące strumyki dbają o to aby pstrągi w Wierchomlance nie osiadały na mieliźnie. Kiedy poruszałem się wzdłuż granicy rezerwatu Lembarczek zaczęło ogarniać mnie dziwne uczucie. Wydało mi się oto, że słyszę głosy wozaków przeklinających swoje konie. Gdzieś z oddali dochodziły głosy chłopów wylewających swoje żale i wymawiających sobie nawzajem zaszłe urazy tak, jak to nieraz robili po wypiciu któregoś tam "Patykiem Pisane" za 19 zet przy naszym beskidzkim sklepie. Poczułem się dziwnie i trochę przestraszony postanowiłem zawrócić i skrócić drogę do czerwonego szlaku. Przeszedłem na prawy brzeg Wierchomlanki, ale droga, która prowadziła najpierw wzdłuż jej brzegu zakończyła się nagle u wylotu innego potoku. Nie wahając się postanowiłem iść dalej. Powoli, przeskakując z kamienia na kamień poruszałem się w górę potoku omijając powalone drzewa i pniaki. Po około 20 minutach doszedłem do malowniczej polanki. Zaświeciło słońce, głosy ucichły i dziwne uczucie bliskości czegoś nadprzyrodzonego zaczęło mnie opuszczać kiedy nagle w trawie w odległości paru kroków zobaczyłem go. Słał i patrzył na mnie. Nie uciekał. Obydwaj wymieniliśmy spojrzenia, lecz ręka moja, która w pierwszej chwili odruchowo poszukała noża myśliwskiego u mego boku, powoli opadła. Zrozumiałem. Wilk był chory. Był to co najwyżej dwuroczny samiec. Był skrajnie wycieńczony.

 

Mijały chwile a my tak staliśmy jakby chcąc odepnąć się wzrokiem. Wilk pierwszy powoli odwrócił się i wtedy zobaczyłem, że ma niewładną tylną prawą nogę. Pozwolił mi się ze sobą spotkać bo zapewne miał nadzieję, że wcześniej skręcę w jakąś boczną odnogę potoku i ominę go. Zrobiło mi się go żal, więc wyciągnąłem z plecaka swoje kanapki i rzuciłem mu je. Mimo, że był głodny nie tknął ich i powlókł się w górę potoku. Gdy go wyprzedziłem położył się w wodzie i patrzył na mnie swoimi wilczymi oczami. Nie było w nich strachu, nie błagały również o litość. Biła z nich resztka wilczej, zwierzęcej dumy. Wiedzieliśmy obydwaj, że jego życie niebawem się skończy. Wiedziałem, że stado go opuściło i aby przetrwać podążyło w stronę Beskidu Niskiego. Wierchomla stanowi zapewne zachodnią rubież wędrówki wilków a miejscowi pasterze nieraz znajdowali poszarpane owce. Powstawszy z wody, oddalił się, gramoląc się na urwisty brzeg potoku. Nie podążałem za nim. Ścisnęło mnie za gardło i przypomniałem sobie "Misia". Obydwaj większość swojego krótkiego życia spędzili w lesie, dla obydwu las był źródłem utrzymania, podobnie jak przed laty życie Misia, życie wilka dobiegnie wkrótce swego kresu w lesie. Podobnie jak pobratymcy nie będą pamiętać o swoim bracie - wilku, tak i krewni zapomną wkrótce o Misiu. W tym przypadku przysłowie: "człowiek człowiekowi wilkiem" nie mija się z prawdą.

 

Do domu wróciłem w wilczym nastroju.

 

M.D.