List starego gastarbeitera
do swojego przyjaciela
Myślę przyjacielu, że nie spojrzysz na mnie z wielką zgrozą,
że postanowiłem pisać obiecane listy wierszem, a nie prozą.
Nie znaczy to bynajmniej, że udaję Mickiewicza,
(Chociaż powiadają, że jestem do niego podobny z oblicza).
Sądzę przy tym, że jestem jeszcze na tyle poczytalny,
że stworzę dla Ciebie tekst całkiem zwyczajny.
Zacznę od tego "żeśmy" o piątej z Mniszka odjechali,
(Dwa małe fiaty i chłopy tam na nas czekali).
Pogoda była marna, wszędzie deszcz i dużo błota,
na drodze ominąłem zwłoki padniętego kota.
(Wiem Przyjacielu, że widok taki wprawia Cię w wymioty),
ktoś jednak musi pożałować rozjechane koty.
Ja przodem gnałem swojego starego rumaka,
Tuż za mną podążała cała nasza paka.
Drżałem by któreś z aut nie odmówiło posłuszeństwa.
Me obawy wynikły stąd, że często widziałem te maleństwa
przy drodze, i ich panów bezradnie rozkładających swoje ręce,
i drapiących swe głowy w ich wielkiej udręce.
Bo nie ma przecież większej męki dla szofera,
Gdy jego "pierwsza miłość" - auto - na drodze umiera.
Wspomnę tutaj, że nie były to wcale przesadne obawy,
(Gdyby były puste, nie robiłbym z tego przecież żadnej sprawy).
Bo wkrótce nasze chłopy pokornie dokręcali koła,
Ścierając smar z rąk i pot, który lał się z czoła.
Marek, który jechał ze mną upuszczał łzy soczyste.
Że były to łzy krokodyle - to jest oczywiste.
Na miejsce dotarliśmy o siódmej godzinie,
świadomi tego, że praca w tym dniu wcale nas nie minie.
Kierownik jednak okazał "litość" dla szofera,
mówiąc, że jeśli ktoś całą noc się w drodze poniewiera,
musi iść od razu na "niepłatne" spanie.
Bo jeśli nie daj Boże coś złego się stanie,
to on - kierownik będzie odpowiadał.
Wolałbym iść do pracy, lecz skora tak gadał,
przytaknąłem, lecz pomyślałem - mów tu do dupy,
ja i tak pojadę na pierwsze zakupy.
Pojechałem tedy, zakupiłem wodę, piwo i chusteczki,
i innych parę drobiazgów włożywszy do teczki,
Opuściłem ten przybytek pełen wewnętrznej ochoty,
i udałem się do znajomej po swoje klamoty.
Wróciwszy, wysiadam z auta i oglądam koła,
a tu już kierownik z daleka mnie woła,
mówiąc, że skoro nie śpię ma dla mnie robotę.
Nie pyta nawet czy ja mam ochotę,
rozrzucać ziemię wokół jego domu.
Dodał, że jeszcze o tej pracy nie mówił nikomu,
bo wie, że ja mu to wykonam tak jak się należy.
Bo chociaż obiboctwo tutaj się nie szerzy,
on żywi jednak tylko do mnie pełne zaufanie.
(Pewnie przez tą dekadę zasłużyłem na nie).
Ruszyłem wtedy ostro i mimo upału,
nie potrafiłem wcale pracować pomału.
Pośpiech ten jednak nie wyszedł mi na zdrowie.
Gdy wróci Marian wtedy Ci opowie,
jak to po tym mu zesztywniała lewa ręka,
i jaka przy ogórkach czekała go męka,
gdy przyszło rwać ogórki mu tylko prawicą.
(To tak jakby staruszkowi kochać się z dziewicą).
M.D. |