W ogniu papierosa rozpoznałem jego twarz. Dojrzałem oczy zapatrzone bezwiednie w dal w jakiś martwy punkt, o smutnym, niepewnym wyrazie, wylewające niepewność jutra i dające wgląd do jego zalęknionej duszy. Kiedy smutno powiedział "cześć", dojrzałem parę kroków od jego stóp torbę podróżną. Dobrze znałem ten krój. Podłużna i znoszona, napakowana do rozpuku, z uszami smutno i pokornie opuszczonymi w kierunku brudnego asfaltu. Ubrany był w ciemną kurtkę, ciemne spodnie i czarne, spragnione pasty i szewca buty. Ubiór po jakim można poznać wyjeżdżającego w poszukiwaniu pracy od Bieszczad aż po Sudety. Stał tam w ciemnościach w pół drogi i czekał. Bo i cóż miał robić. Nie ciągnęło go wcale tam dokąd zmierzał. Nie miał również najmniejszej ochoty powrócić w miejsce, które opuszcał. Bo nie zniósłby przecież wzroku żony swojej. Niby spokojnego, niby cieszącego się z jego widoku lecz z głębi duszy wylewającego ukryte żale i nigdy nie wypowiedziane pretensje o podłość losu, który jego rodzina wieść musi i którego on jest jeżeli nawet nie bezpośrednim sprawcą to na pewno jedynym winowajcą. Nie tęskno mu było w tejże chwili do swoich dzieci. Małych, rozwrzeszczanych bękartów, naciągających go wiecznie na słodycze i jakieś tam komórki wypatrzone na telewizyjnym ekranie, nie rozumiejących słowa "nie" i mylących znaczenie "później" z zaraz. To prawda, że kochał je wszystkie swoistą miłością i właśnie w imię tej miłości wyruszał po raz któryś z kolei w poszukiwaniu chleba. Bo i nie miał już wcale ochoty udawać się po ochłapy do pomocy społecznej i korzyć się, licząc na miłosierdzie gminy. Spowiadać się ile to ma dzieci i jakie stąd wynikają wydatki. Miał już dosyć oglądania niby to zatroskanej twarzy urzędnika, myślącego w duchu i jakby chcącego dać mu do zrozumienia "jak żeś sobie dzieci narobił, to je teraz żyw".
Dym papierosa zdawał się pieścić jego poczerniałą, nieogoloną twarz, dodawać mu otuchy a jednocześnie stanowić jego jedyną rozkosz. Wyglądadało to tak jakby chciał w nieskończoność odkładać chwilę odjazdu ze swojej góralskiej wioski. Wiedział jednak, że odwrotu nie ma. Świadom był, że za chwilę ujmie swoją kościstą ręką wysłużoną, wyśłechtaną torbę i uda się powolnym, kołyszącym krokiem na pobliski przystanek kolei żelaznej. Tam przy blasku słabej żarówki dostanie kupon na bilet na drugi koniec Polski. Znajdzie miejsce w przedziale wśród podobnych jak on i w towarzystwie gorzałki, kart i pośpiesznie zabranego jedzenia upłynie mu czas do miejsca przeznaczenia. Tam spotka kolegę, który zwerbował go pracy i uda się z nim do swojej pakamery. Jeśli będzie miał szczęście dostanie ciepły, w miarę czysty kąt, który stanie się jego domem na czas pobytu w świecie. I chociaż nie było mu obce spanie na rozłożonym na betonowej posadzce styropianie to jednak świadom był faktu, że jego grzbiet z roku na rok zamiast przyzwaczajać się do niewygód, coraz bardziej przestaje je tolerować. Poczuł w ustach smak konserwy mięsnej zagryzanej chlebem i spłukiwanej piwem. I tak samo jak pewny był, że po dniu nastaje noc, wiedział dobrze, że ta chłopska dieta niczym nie będzie różnić się od diety dnia poprzedniego. Wiedział, że zapach przepoconych, nie zaprzyjaźnionych z wodą ciał czy też chrapanie nocne przypominające jazgot rozklekotanych, ruskich pił motorowych, połączone ze zgrzytaniem zębów i innymi swojskimi, bezwiednie wydawanymi odgłosami za nic w świecie nie zakłóci jego twardego snu po ciężkiej, całodziennej pracy. Łudził się, że nie będzie tym razem musiał ukrywać się jak zając by nie wpaść w ręce kontroli na budowie. Wierzył, że pracodawca, a właściwie pośrednik wypłaci mu w terminie ciężko uciułany grosz i nie będzie odkładał momentu wypłaty po skończonej robocie, albo co nie daj boże, nie zniknie jak kamfora i nie naśle na niego policji, jak to miało miejsce trzeciego roku pod Warszawą.
Rozkosz poczęła go napawać, kiedy odważył się sięgnąć myślami poza horyzont swojego prostego umysłu. Ujrzał siebie powracającego do wioski z tą samą torbą ale krokiem o 20 lat młodszym. Zobaczył dzieci wybiegające naprzeciw, pytające z daleka "coś nam przywiózł tato". Dostrzegł żonę w progu chaty pozbawioną przyrodzonej hardości, szukającą miłych słów i próbującą usprawiedliwić uśmiechem swoje pomarszczone czoło. Wiedział, że oto po raz kolejny staje się bohaterem dwóch kolejnych tygodni póki ciężko zarobione pieniądze nie stopnieją w ogniu codziennych wydatków i zaciągniętych długów. Wiedział, że sklepikarz będzie znowu miło go witał w swoim składzie a na stronach zeszytu z wykazem dłużników pojawią się pod jego nazwiskiem duże krzyże. Matka natura zadbała aby jego wyobraźnia nie sięgała zbyt daleko, aby oszczędziła mu ujrzenia swojego losu kiedy pieniądze się wyczerpią. Kiedy to wraz z topnieniem oszczędności będzie zmieniał się stosunek jego żony, będący najlepszym barometrem stanu domowej kasy.
Cieszył się każdym dniem i żył szczęśliwie dopóki warunki pozwalały. Nie obchodziło go co dzieje się za granicami jego maleńkiej wioski. Wydarzenia przedstawiane na ekranie telewizora były dla niego niepojęte i pochodzące jakby z innej planety pomimo, że nie był wcale stary. Z bojaźnią patrzył na życie toczące się w zabójczym tempie gdzieś tam w dalekim świecie. Nie czynił nikomu najmniejszej krzywdy ale też nigdy nie spieszył sąsiadom z pomocą. Nie zazdrościł nikomu posiadania samochodu czy pokaźnego domu. Wystarczyły mu tylko cztery ściany, łyżka ubogiej strawy i spokój. Spokój, spokój, spokój! Lubił być pozostawiony samemu sobie, a jedynie konieczność zmuszała go do wyjazdu za chlebem. Słyszał, że kiedyś każdy miał pracę. Nie mieściło się w jego głowie, że nawet przymuszano ludzi do pracy. Kiedy pomyślał, że praca szukała ludzi a nie odwrotnie, żałował, jął żywić jakoweś pretensje do swoich już nieżyjących rodziców za to, że za późno przywołali go na ten świat, a niekiedy nawet zazdrościł im, że tak szybko odeszli do domu swojego pana.
Kiedy wracałem ze spaceru, zobaczyłem w miejscu gdzie stał, wygnieciony w śniegu ślad, pozostawiony przez podłużną torbę. W nocy spadł świeży śnieg i zarównał wszystko. Po wyjeżdżającym pozostało wspomnienie.
M.D.
|