Skończywszy ewangelię, ksiądz powlókł swój obojętny wzrok po twarzach wiernych, następnie utkwił go w jakimś martwym punkcie i zamilkł na dobre. Wierni zgromadzeni na uroczystości pogrzebowej wydawali się rozumieć tę obojętność swojego duszpasterza, bo również lekko pochylili głowy, nie spoglądając na siebie nawzajem jak to zwykle bywało kiedy nie pojmowali gestów dobrodzieja i szukali jak gdyby zrozumienia jego zachowania u swoich współziomków.
Tym razem wszystko wydawało się oczywiste i jakby z góry rozstrzygnięte. Kazania nie będzie. Bo jakże mogłoby być inaczej skoro Jasiek - chłop w sile wieku - nie odszedł śmiercią naturalną.
Trzy dni temu wstał z łóżka o piątej godzinie jak to zawsze czynił. Nie wychylił jednak głowy poza próg domu, nie rozejrzał się po niebie aby przepowiedzieć pogodę, nie wyszedł popatrzyć czy młodziaki - te ceglate - wyszły już z innymi z gołębnika. Nie poszedł nawet do stajni aby koniowi dać obroku. Nie odezwał się też do swojej babiny, która jeszcze pokręcała się na słomianym sienniku pod przeciwległą ścianą izby. Nacisnął baretkę na głowę, zaprzągł konia, wziął siekierę; capinę i zawojnę przypiął łańcuchem do kary i sam usiadłwszy między kołowrotem odjechał pośpiesznie do lasu.
Nie przykładał się jednak tego dnia do roboty. W inny dzień naszykowanie kary drewna zajęłoby mu około 3 godzin. Tymczasem minęło już południe a kara była prawie pusta. Kiedy słońce zbliżyło się ku zachodowi, Jasiek bezwiednie złapał lejce. Podjechał do pobliskiego drzewa. Stanął na karze. Przerzucił koniec powrózka przez zwisającą gałąź i przeciągnął przez oczko znajdujące się na jego drugim końcu. Bez pośpiechu zrobił pętlę, przerzucił ją przez głowę i zaciągnał dobrze na szyi. Potem powiódł oczami wkoło. Zatrzymał wzrok na swoim karym, który tak wiernie służył mu przez długie lata. Spojrzał na otaczające drzewa, które jak mu się zdawało, przestały poruszać liśćmi. Krzyknął "wio", lecz koń nie ruszył się z miejsca. Krzyknął raz drugi ale koń nadał pozostał w bezruchu. Rzucił tedy parę przekleństw na swojego karego. Normalnie kary po takiej wiązance ciągnąłby nawet na kolanach. Tym razem jednak patrzył swoimi dużymi, wystraszonym, końskimi oczami na swojego pana i nie zrobił ani jednego kroku. Krok zrobił za to Jasiek. Jeden mały krok do wieczności.
Mimo, że w oczach mu pociemniało, zobaczył siebie jak to z ojciem chodził na kośby. Kiedy kośby się skończyły zaczął jeździć do lasu. Z reguły wieczorem, żeby leśniczy nie stanął mu na drodze. Usłyszał potem odgłos wleczonego drewna do pobliskiej wioski, gdzie za marne pieniądze zostało sprzedane. W drodze powrotnej wizyta w miejscowym sklepie po wino i kiełbasę. Potem droga powrotna. Po ciemku. Bez pośpiechu. Nawet koniowi nie spieszyło się do domu. Bo i po co się było spieszyć? Po to by następny dzień rozpocząć tak samo, niepewnie, bez widoków na lepszą przyszłość? By położyć się koło baby, by dowiedzieć się, że znowu ochlał się jak świnia. By położyć się na swoim wyleżałym sienniku i opędzać się od "poscyc", zanim sen nie obdaruje go chwilą ukojenia?
W oczach pociemniało mu jeszcze bardziej, prawie tak jak wtedy kiedy przesadził z samogoną. Poczuł się błogo, martwił się jednak, że sen niedługo się skończy i jutro walka o przetrwanie zacznie się od nowa. Nie wiedział, że z drogi, którą obrał nie ma powrotu. Nie spostrzegł, że stoi już u bram nieba.
Gdy się zaczęło ściemniać, koń sam przyciągnął pustą karę do domu. Stał tam pokornie przez całą noc. Rano żona zaalarmowała sąsiadów.
"Wierzę w Boga ojca wszechmogącego" przerwało grobową ciszę w kościele. A kiedy niedługo później wierni usłyszeli słowa pieśni "niebieski orszak niech Twą duszę przyjmie", wcale nie byli pewni czy rzeczywiście "aniołowie zaprowadzą Jaśka do raju".
Pół godziny później na cmentarzu nie płakał nikt. I nie dlatego, że nie żal im było nieboszczyka. Nie dlatego również, żeby gorszył ich czyn nieboraka. Dla ludzi tych żyjących w środowisku, w którym każdy niemal dzień był walką o przetrwanie, i w którym śmierć zbierała udane żniwo zarówno wśród starych jak i młodych, "kostantyna" była, z której by też strony nie nadeszła, naturalnym, wkalkulowanym w życie ryzykiem. Podobnie jak matka złapanej w sidła sarenki nie płakała po stracie swojego dziecka, tak i oni zdawali się mieć zakodowaną wolę przetrwania. Jasiek miał ją kiedyś również. W przeciwieństwie jednak do zwierząt, spróbował innej drogi ucieczki ze swojej zwierzęcej doli. Nie wiedział jednak, że jest to droga śmiertelnie niebezpieczna.
Księdza odwieźli bryczką na plebanię -tą samą, którą przywieźli nieboszczyka. Wierni pośpiesznie rozeszli się do domów. Z miejsca spoczynku Jaśka widać było lasy. Lasy, które Jasiek tak bardzo kochał i które jak się wydawało powtarzały teraz jego imię.
M. D.
|